A tymczasem w Pampelunie…
Kampania przeciwko chowowi przemysłowemu idzie pełną parą, Kuba i Marta wraz z załogą pokonują kolejne kilometry by uświadamiać społeczeństwo na temat związanych z nim zagrożeń dla człowieka i Planety (nie mówiąc już o zwierzętach) – zadanie to niełatwie, bo jak pisała niegdyś Ruth Harrison: „In fact, if one person is unkind to an animal it is considered to be cruelty, but where a lot of people are unkind to animals, especially in the name of commerce, the cruelty is condoned and, once large sums of money are at stake, will be defended to the last by otherwise intelligent people.” Tak więc nieliche zadanie przed drużyną Vivy – ale trzeba siać, siać, siać jak to mawiał klasyk. A jako że Viva słynie z zamiłowania do rolnictwa, również ja w ostatnich dniach zajmowałem się sianiem.
Jakiś czas po udanych dniach przeciwko corridzie dostałem zaproszenie od PETA by wziąć udział w corocznej demonstracji przeciwko gonitwie byków w Pampelunie – miało być to przedsięwzięcie na kilkaset osób z całego świata, kilkudniowy wyjazd z możliwością podpatrzenia, jak robi się to na zaawansowanym aktywistycznie zachodzie. Takich propozycji z zasady się nie odrzuca, tak więc przełknąwszy łzy z powodu konieczności zrezygnowania z dwóch koncertów jednego z moich ulubionych zespołów, oraz upewnieniu się, że kampania nie ma nic wspólnego ze „szczęśliwym mięsem” postanowiłem wyruszyć na południe.
Pierwszą stacją w Hiszpanii (pomijam tutaj przejazd rowerem przez Niemcy, złapanie gumy na 30km przed celem etc.) miała być Barcelona, gdzie przyjezdni aktywiści mieli się spotkać celem wspólnego wyruszenia do Pampeluny następnego dnia. Od wylotu z Niemiec wszystko szło jak po sznurku, tak więc po dojechaniu na dworzec kolejowy nadszedł najwyższy czas, by zaczęły się problemy: w Hiszpanii praktycznie nikt nie mówi po angielsku! A jeśli już mówi, to za słabo by wytłumaczyć drogę, szczególnie gdy stosuje metodę na Polaka we Francji (la wino, le chleb wymawiane z odpowiednim akcentem) – dosyć powiedzieć, że droga z dworca do hostelu, która później zajmowała niecałe 10 minut, za pierwszym razem zajęła mi prawie godzinę. W każdym razie dotarłwszy na miejsce okazało się, że nie jestem w najgorszej sytuacji – osoba z Ameryki nie zdążyła na dalszy lot i utknęła gdzieś w Europie. Reszta aktywistów była jednak przemiła, szczególnie uczestnicy wieczorka integracyjnego w pobliskim parku (zostaliśmy wygonieni z pokoju dziennego – zrozumiałe, środek nocy :)). Jako ciekawostka kraje pochodzenia: Australia, Austria, Belgia, Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szkocja, Szwajcaria, Szwecja, Ukraina, USA, Wielka Brytania, Włochy. Tak więc mocno międzynarodowo.
Następnego z samego rana wyruszaliśmy do Pampeluny – z samego rana, to znaczy bez śniadania, przynajmniej weganie wśród nas, jako że organizatorzy nie wpadli na to, że przeciętny hostel może nie mieć w asortymencie V-szamy, a pobliski pakistański spożywczak być o 8 rano w sobotę zamknięty. W takich momentach jak te docenia się polski model prowadzenia sklepów spożywczych, który umożliwia dostanie nawet wczesnym rankiem świeżych owoców i warzyw, dzięki którym człowiek zyskuje siłę do działania na długie godziny. Ale jak wiadomo również głodówki są zdrowe, tak więc do pierwszego postoju udało się conieco oczyścić organizm z niepożądanych składników. Przypuszczam, że było to lepszą decyzją niż dołączenie do spontanicznie uformowanej grupy chipsowej – rozpoczynanie dnia od tłuszczów trans, choć może i krzepiące, przynajmniej dla mnie nie jest najlepszym pomysłem. Z drugiej strony palce po chipsach są niezłym wegańskim substytutem do kawałka boczku, którym niegdyś z rana panowie rychtowali swoje grzywy.
Brak stosownego pożywienia był zresztą zmorą całego wyjazdu. Co poniektórzy byli wręcz oburzeni organizacją przedsięwzięcia w duchu mañany, wiecznego czekania na transport, jedzenie (rekordem był opóźniony o 4 godziny wegański grill), ludzi, permanentnego niedpopięcia czegoś na ostatni guzik – jak dla mnie wprowadzało to nutkę swojskości. Na pewno źle nie wyszedł wyświetlany przed pójściem spać film motywacyjny, podczas którego ujęcia z corridy przeplatały się z obrazami z demonstracji z całego świata (nasza warszawska została niestety pominięta) – bezpośrednio po jego projekcji (jak również po dokładnych instrukcjach dla każdego z demonstrujących) miało się ochotę pójść nawet pieszo do Pampeluny i kłaść się byle gdzie żeby tylko nie marnować czasu na tak mało ważne i właściwie zbędne rzeczy jak sen.
Sam dzień demonstracji był specyficzny: dla Hiszpanów (którzy z tej okazji zjechali się z całego kraju) wydawał się czymś normalnym, my zagraniczni zmagaliśmy się z nadmiernie wysokim poziomem adrenaliny, niecierpliwie dreptaliśmy w miejscu czekając kolejną godzinę na przyjazd autokaru,nerwowo patrzyliśmy w niebo, czy aby południowe słońce zbytnio nie spali nieprzywykłych do niego ciał. Niepokojące były również doniesienia, że każdego roku władze miasta mniej lub bardziej otwarcie próbują zakłócić przebieg demonstracji, czy to wysyłając porządkowych, czy też organizując w tym samym miejscu imprezę dla dzieci. Po dotarciu na Plaza Consistorial wszystkie nasze obawy zostały rozwiane – plac pod ratuszem zajmowali jedynie turyści, słonko schowało się za chmurkami, powiał przyjemny wiaterek. Sam happening był imponującym widokiem.
Kładłem się jako jedna z ostatnich osób, mogłem więc przyjrzeć się stosowi ciał (ponad 100 osób), który wraz ze spływającymi strumieniami krwi zakrył dużą część placu – coś nieprawdopodobnego, zdjęcia (co zrozumiałe) w pełni tego nie oddają. Samo leżenie na słońcu (które mniej więcej w połowie akcji postanowiło nas jednak odwiedzić) nie stanowiło większego problemu, choć zamykając na początku oczy, słysząc nasilający się gwar, trzask dziesiątek przesłon, wołania obserwatorów można było poczuć się nieco nieswojo. Na pewno warto było zjechać taki szmat drogi, by móc tego doświadczyć.
Smuci jedynie kompletny brak zainteresowania tematem polskich mediów, które (podobno) jest wynikiem niefortunnego splotu okoliczności. W dniu demonstracji Polska przeżywała zachwyt z powodu rezygnacji Mario Mauro z wyścigu o fotel przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, co pozwoli się większości z nas dowartościować zajęciem tej pozycji przez Polaka (choć nie do końca prawdziwego, gdyż protestanta). I znów, jak zwykle zresztą, wszystko rozbija się o politykę – o bicie piany, pompowanie narodowej dumy, leczenie kompleksów. Cóż, może za rok.
Jutro wsiadam na rower i pędzę do Szczecina (obecnie jestem w Moguncji), gdzie dołączam na kilka ostatnich dni do ekipy objazdowej – życzcie mi powodzenia w surfowaniu po kanapach i do zobaczenia w Piasecznie!
Najnowsze komentarze