Jak to ugryźć? Poradnik solisty kuchni roślinnej cz. V
Krystyna Płachcińska /ciekawostki dietetyczne: Michał Płachciński
V. Na deser
W idealnym układzie deseru w ogóle nie powinno ich być. Posiłek zaspokaja w całości nasze zapotrzebowanie aprowizacyjne. Jeśli potrafimy wypracować sobie takie poczucie, będzie doskonale. Zwykli śmiertelnicy dążą jednak do przedłużenia przyjemności napełniania brzucha, a do tego służą właśnie desery.
Niech więc to będą dwa orzechy, garstka pestek albo kilka rodzynek. Wiemy już, że nie powinien to być owoc.
Niestety, najczęściej bywa inaczej. Smak słodki to coś, co od zawsze, atawistycznie, kojarzy nam się z przyjemnością, dlatego takim właśnie akcentem pragniemy uwieńczyć posiłek. Słodycze to rodzaj nałogu, a jako taki, wyleczyć można tylko radykalnym odwykiem. Jest to proces nie bardzo trudny do przeżycia i względnie szybko przestałyby nas pociągać wystawy cukierni.
Na szczęście jednak to uzależnienie nie domaga się rosnących dawek, więc można, krakowskim targiem, przystać na dyspensę wobec bardzo niewielkich ilości słodyczy, sprawiając sobie radość i nie szkodząc jednocześnie zbytnio. Niech to będzie na przykład jedno, nawet dwa okienka czekolady (pewnie, że najlepiej gorzkiej, ale skoro to mała porcja, niech będzie ulubiona mleczna), plasterek (nie plaster) ciasta, jedno nieduże ciasteczko z paczki, pierniczek, trochę chałwy, wafel posmarowany cienko masłem orzechowym lub tahini i posypany odrobinę ksylitolem albo posmarowany miodem. Jedzmy maleńkimi kęskami, długo delektując się tym cymesem. Naprawdę nie potrzeba dużej porcji, by poczuć satysfakcję i błogość. Życie jest piękne…
Kupne słodycze są, niestety, bardzo, bardzo słodkie, co stanie się dla nas niestrawne, gdy tylko przyzwyczaimy się do niższego poziomu tego smaku. A nastąpi to, jeśli zaczniemy sami go sobie dozować, produkując własne ciastka, batoniki, chałwę, sezamki. Ilość cukru podanego w przepisach od razu na wstępie zredukujmy o połowę. Gwarantuję, że to wystarczy. Gdy jemy własne słodycze, to przy okazji mamy też pewność, że nie spapraliśmy deseru syropem glukozowo-fruktozowym, tłuszczem palmowym ani konserwantami. Jeśli chodzi o kupne ciasteczka, to o ile nie zawierają w składzie tych złych produktów, a można takie „czyste” znaleźć, to pozwalajmy sobie na nie.
Rykoszetem w owoce
Jedna z popularnych dziś teorii, częściowo słuszna, głosi, że całe zło pochodzi ze spożywania węglowodanów, a zwłaszcza ich demonicznej postaci: fruktozy. Amerykanie jedzą dużo fruktozy i właśnie – każdy zna ten stereotyp: „gruby jak Amerykanin”. Fakty potwierdzają, że ilość pochłanianych przez obywateli USA kalorii jest ogromna i znaczna jej część pochodzi z tego cukru prostego.
Winna fruktoza? Jednak jej 90% nie pochodzi bezpośrednio z naturalnych produktów, lecz z wysokoprzetworzonego produktu o dźwięcznej nazwie syrop glukozowo-fruktozowy.
Nie wyrzekajmy się więc owoców i wyciskanych z nich soków, bo naturalnej fruktozie w nich zawartej towarzyszy cały arsenał witamin, enzymów i błonnika. Niewiele ma to wspólnego z colą, płatkami śniadaniowymi, batonikami, ciasteczkami i wszystkim innym, co jest podrasowane przez wspomniany syrop.
Któż normalny uważałby, że jabłka:
-powodują szybkie tycie i chroniczną otyłość,
-zwiększają ryzyko wystąpienia cukrzycy typu 2,
-podwyższają poziom lipoproteiny niskiej gęstości i trójglicerydów,
-przyczyniają się do zwiększenia możliwości wystąpienia zespołu jelita drażliwego,
-mogą powodować zaćmę cukrzycową?
Wszystkie te cechy dotyczą natomiast syropu glukozowo-fruktozowego.
Pieczenia ciast nie polecam. Nawet jedna foremka (co jest nieekonomiczne) to dla singla za dużo. Konsumpcji nie możemy rozłożyć na kilkanaście dni, bo tyle ciasto nie wytrzyma. Oczywiście nie damy mu się zmarnować, ale to już będzie obżarstwo. Jeśli więc nie mamy komu podarować połowy takiego słodkiego wypieku, to pozwólmy sobie co najwyżej na ciasto drożdżowe bez dodatkowych efektów, ewentualnie z garścią rodzynek, o ile będziemy je trzymać ze swobodnym dostępem powietrza i pozwolimy mu się przesuszyć. Poza tym lepiej piec ciasteczka, które da się dłużej przechować w słoju.
Teraz to, co bardzo ważne.
W każdej kwestii kulinarnej bądźmy spontaniczni. Kiedy już „chwycimy” system, co stanie się łatwo, porzućmy uparte liczenie, ważenie (także ważenie się) i drobiazgowe planowanie. Luz, luz, luz…
I wreszcie to, co najważniejsze.
Nie żyjemy w klasztorze, więc nie wyrzekajmy się przyjemności podniebienia. Nie podchodźmy do garnków i talerzy od strony zakazów, nakazów i diet, lecz z kierunku wręcz przeciwnego – radości, atrakcji, uśmiechu. Jedzenie niesie satysfakcjonującą błogość, a jego przygotowywanie, nawet tylko dla siebie, z wdzięcznością wobec Natury za wszystkie dary, traktujmy jako kreatywną zabawę.
Cieszmy się gotowaniem, jedzeniem, życiem.
Jeśli moje rady okażą się dla Was pomocne choćby w jednej dziesiątej części, mój cel zostanie osiągnięty, a wtedy piękny banan powędruje na moją twarz. Mam nadzieję, że na Wasze twarze też…
Najnowsze komentarze