VEKI – fish from the forest. Narodziny wegańskich śledzi
Nie pamiętam kiedy ostatnio gdzieś Szłam. Po prostu, tak zwyczajnie. Tak jak chodzi pani Zosia z 3 piętra, a nie jak pan Korzeniowski w godzinach pracy. Chciałabym jak pani Zosia, a mam jak Korzeniowski.
Tekst: Magdalena Kata
Ciągle gdzieś się śpieszę i nawet jak nie muszę, to nadal się śpieszę. Nogi jak w nieustannym wyścigu, która szybciej, która szybciej?! I w środku ciągłe napięcie, że nie zdążę.
Ostatnio gdy Szłam, był to dzień, w którym zarejestrowałam w urzędzie firmę Veki Food.
Weszłam do urzędu normalnie, wyszłam już nienormalnie. Zaczął tykać zegar: zrób to, zadzwoń tu, załatw tamto. Tik tak tik tak tik tak. Nawet w nocy tyka i zakłóca mi sny. Niby leżę w łóżku, a jedną nogą już w ZUSie. Niby zasypiam, ale zamiast owiec liczę słoiki, które trzeba zamówić. I tak od prawie dwóch lat.
Własna gastronomia to najcięższy kawałek chleba, na jaki w życiu zarobiłam.
To praca po 10-14 godzin każdego dnia, często w weekendy. To praca, w której nie masz czasu, aby usiąść, aby zjeść, aby napić się, aby odpocząć. To praca, którą kocham i nie zamieniłabym na żadną inną.
Znajomi pytają mnie: Skąd masz tyle siły i energii, aby pracować na 3 etaty w swojej firmie? Kiedy odpoczywasz? Nie masz już tego dosyć, nie zmęczyło cię to już?
Ale dla siebie pracuje się inaczej. Kiedy widzisz efekt swojej pracy, to nie myślisz o tym, że jesteś na nogach od 12 godzin. Widzisz gotowy, ładny produkt. Twój produkt. Od początku do końca. To nie ma ceny.
Receptura. Czyli mistrz przerósł mistrza.
W kwietniu 2019 roku, moja zweganizowana mama przygotowała na przyjazd swojej ukochanej córusi wegańskiego „śledzika”. Od zawsze była moim kulinarnym guru, ale tym razem przesadziła. To nie może pozostać w naszych 4 ścianach – powiedziałam – tym trzeba się podzielić z ludźmi. Pamiętam, że za 2-3 tygodnie miała odbyć się warszawska Veganmania. Padło pytanie – robimy to? I zrobiliśmy.
Chciałam sprawdzić, czy to tylko moje kubki smakowe oszalały ze szczęścia, czy produkt rzeczywiście jest tak dobry. Mieliśmy do zrobienia masę roboty w tym krótkim czasie – opracowanie receptury 3 różnych smaków, opakowania, wyliczenie wartości odżywczych, projekt graficzny etykiety, ulotki, wizytówki, roll-up, cała produkcja. I tylko 2 tygodnie. I wszystko własnymi rękoma. Nie było funduszy, by jakąkolwiek pracę zlecić na zewnątrz.
Veganmania odbyła się w przestronnym Domu Towarowym Braci Jabłkowskich w Warszawie, w którym rozmaite stoiska ciasno ustawione były na kilku kondygnacjach. My – na przedostatnim. Nad nami już tylko odbywały się wykłady.
Nie wierzyłam, gdy klienci przychodzili ze słowami: Na dole wszyscy o Was mówią, że trzeba się śpieszyć, bo są Veki i zaraz wykupią! Nie nadążaliśmy z degustacją.
I rzeczywiście wykupili. Po 3 godzinach nie mieliśmy już ani słoika. Sprzedały się nawet słoiki „ekspozycyjne”. Byliśmy w szoku. Moje kubki się nie myliły. Patrzyliśmy na siebie i cieszyły się nam buzie z niedowierzania. Ludzie chcą śledzi! Na kolejną Veganmanię przygotowaliśmy już podwojoną ilość. Stoisko wyprzedaliśmy w 4 godziny.
W pierwszych sklepach produkty pojawiły się na przełomie listopada i grudnia 2019. Po 2 tygodniach współpracowaliśmy już z 20 sklepami w całej Polsce i sukcesywnie ta lista rosła.
Pomyśleliśmy też wtedy o pastach „rybnych”. Przygotowałam dwie pasty na piątkowe spotkanie z przyjaciółmi. Oni wnieśli swoje poprawki (dziękuję w tym miejscu Małgosi, Oli, Bartkowi i Karolowi) i tak też pasty doczekały się swojej finalnej receptury.
Klient prawdę ci powie. Bo po co miałby kłamać?
Podczas kolejnej Veganmanii postanowiliśmy zrobić test konsumencki i sprawdzić, jak pasty będą smakować naszym klientom. I myślę, że „śledzie” mogłyby się słusznie obrazić na pasty, gdyby nie fakt, że były one jedynie do degustacji i klienci mogli zabrać ze sobą wyłącznie „śledziki”.
Klienci czytali skład, by upewnić się, że na pewno ich nie oszukujemy i że w środku rzeczywiście nie ma ryby :) To miłe. Po kilkunastu słoikach degustacji i jednogłośnym werdykcie: to jest zajebiste! mieliśmy już pewność, że to udany produkt. Pozostałe słoiki przeznaczone na degustację rozdaliśmy klientom w prezencie.
Pasty wprowadziliśmy regularnej sprzedaży i mają się znakomicie.
Wspomniałam już na początku, że praca w gastronomii jest ciężka ale musicie wiedzieć, że dla osoby, której wiedza o gastronomii ogranicza się do blatu własnej kuchni, może okazać się co najmniej niewystarczająca. Ale przejdźmy do konkretów.
Czy ktoś w tej sali zna język mongolski?
Czytaliście kiedyś coś w języku polskim nie rozumiejąc jednocześnie nic poza spójnikami?
Tak się właśnie czułam próbując pozyskać kody kreskowe na produkty. I nie ma znaczenia ile razy przeczytasz to samo zdanie, bo ono ani o słówko nie stanie się bardziej zrozumiałe. Nie chciałam jednak zbyt długo przebywać w stanie zwiątpienia w swoją inteligencję, więc zadzwoniłam
na infolinię, by wytłumaczono mi jak dziecku. I tak przebrnęłam. Teraz generuję już nowe kody z przymkniętym okiem popijając margaritę :).
Dzieci i psów nie obsługujemy
Ci, którzy mnie znają wiedzą, że wizualna strona mojego ja, prezentuje się dość dziecięco. Często nadal legitymują mnie w piątki przy ladzie sklepowej, choć wchodzę do sklepu za rękę z 10-letnim chłopcem. I nie sądzę, by jakakolwiek siostra była tak czuła dla swojego młodszego brata.
Niemniej, panowie handlarze z Rynku Hurtowego Bronisze także nie odebrali mnie jako poważnego klienta. Dostałam na „dzień dobry” ceny wyższe o 20% niż rzeczywiście obowiązują.
O wy (…)! pomyślałam. Ale trafił się jeden taki, co widocznie dzieci lubi, bo zaoferował słuszną cenę. Po kilku regularnych odbiorach coraz to większej ilości towaru, panowie-cwaniaki-handlarze zaczęli spoglądać na mnie inaczej. Nie żeby nagle polubili dzieci, zwyczajnie chcieli prawilnemu handlarzowi podebrać stałego klienta.Pani przyjdzie następnym razem do mnie po te boczniaki – mówi tajniakiem
Ależ ja byłam u pana kilka tygodni temu, pamięta pan?
Dam pani cenę taką samą jak tamten.
No żebyś zryżał (myślę)
A dziecko jak już raz pokocha… I tak to dzisiaj na Rynku Hurtowym Bronisze mam ciepłą opiekę prawilnego handlarza, najświeższy towar i pomoc przy załadunku.
Niech mnie ktoś ogarnie!
Otóż moje koszmary w pierwszych tygodniach działalności miały taką fabułę – Ja pędząca z paczkami do firmy kurierskiej i zamykające się drzwi przed nosem. Zamknięte. Zapraszamy jutro. I budzę się z krzykiem.
Plan zakładał, że każdego dnia produkcji towar będzie pakowany i jeszcze wieczorem nadawny bezpośrednio do sortowni firmy kurierskiej. Mieliśmy czas do 19:00. I było to zdecydowanie zbyt krótko. A to już nie sen:
Dzień I: Jadę z towarem do sortowni, ale w pośpiechu zapominam listu przewozowego, mam tylko 20 minut. Telefon do partnera, on drukuje w domu i pędzi drugim autem do sortowni. Zostają 2 minuty. Biegnę z 30 kg paczką na garbie, wypada mi telefon z kieszeni i tłucze się ekran. Dojeżdża partner, naklejamy etykiety i wychodzimy. Uf zdążyłam. Nie mam telefonu, nie mam nawigacji, a muszę dojechać jeszcze do klienta z towarem. Pokierować ma mnie partner. Wyjeżdżamy z sortowni, aby zahaczyć jeszcze o stację paliw, w moim baku zostało może z pół litra, daleko nie dojadę. Na stacji jakimś cudem się gubimy, ja nie mam karty, aby zapłacić za paliwo, ani telefonu, by zapłacić blikiem. Wyjeżdżam w ciemno i nie mam pojęcia w jakiej części Warszawy jestem. On dzwoni ale nie mogę odebrać. Jadę przed siebie, w końcu przecież poznam jakąś okolicę. W baku pozostało paliwa na 7 km (!), a moim oczom ukazuje się tablica… „Raszyn”. Chce mi się wyć. Zawrota i tylko te uciekające kilometry na wyświetlaczu. 7, 6, 5 … Oby się doturlać, oby się doturlać.
Partner wrócił do domu z pół litrem innego paliwa. Zatankowaliśmy do pełna tego wieczoru.
Dzień II: W sortowni jestem 5 minut przed zamknięciem. Mam spakowany towar, listy przewozowe i odkopanego starego Samsunga, któremu nie działa główny klawisz. Jestem z siebie dumna. Zostawiam kilka paczek i zamykają się drzwi. Jestem ostatnim klientem. I nagle w głowie pojawia się wątpliwość, czy oby w tym pośpiechu nie pomyliłam etykiet. A jakże!
Wracam biegiem i walę w drzwi sortowni. Pan, który odebrał ode mnie paczki mówi, że zabrali je już na halę, ale spróbuje je zawrócić. Wraca po chwili z dwoma pracownikami i wózkiem na którym są moje paczki, zamieniam etykiety drżącymi rękoma na właściwe paczki i podziękowaniom nie ma końca. Już wiem, że mnie tam zapamiętają.
Dzień III: Wchodzę 10 minut przez zamknięciem, jest postęp. O dzień dobry Pani, etykiety dobrze naklejone? – śmieje się mój wybawca z dnia poprzedniego. Uśmiecham się zwrotnie, choć w środku planuję już rewolucję.
I tak dzisiaj mam cudownego kuriera Kubę, który przyjeżdża do mnie, zamiast ja do niego, a wszystkie paczki są odbierane o czasie z niemalże szwajcarską precyzją.
W tej pracy nie sposób się nudzić i choć często wracam styrana jak po triathlonie, to będę to robić, dopóki inni będą chcieli, bym to robiła. Nie wyobrażam już sobie powrotu na etat…
…więc Wy wszyscy, którzy to czytacie – jedzcie „śledzie”, bo nie ma dla mnie właściwszego miejsca na ziemi, niż to, które sama sobie stworzyłam.
Magdalena Kata – właścicielka VEKI, mama 10-letniego weganina i dwóch kotków-ślepaczków.
www.vekifood.com
Wegańskie „śledzie” i pasty VEKI dostępne są już w większości dużych miast Polski. W sklepach wegańskich znaleźć je można np. w lodówkach: Terra Vege, Roślinny, Urban Vegan, Veganka czy Spożyvczak. W Warszawie współpracujemy m.in. z siecią sklepów ze zdrową i ekologiczną żywnością Owoce&Warzywa, a od października VEKI dostępne są także w całej sieci Organic Farma Zdrowia, do której należy blisko 30 sklepów w całej Polski. Zapraszamy gorąco do współpracy sklepy, które chciałyby swoim Klientom zaoferować jedyne na rynku wegańskie „śledzie” i pasty „makrelowe”, do złudzenia przypominające smaki morza!
Pełna lista sklepów: www.vekifood.com
Najnowsze komentarze